Szczęścia nie ma. Małżeństwo
"Małżeństwo nie powinno być zawierane w stanie chorobowym, jakim jest tak zwane zakochanie. To powinno być prawnie zakazane. Jeśli nie przez cały rok, to przynajmniej od marca do maja, kiedy ten stan staje się z powodu zakłócania mechanizmu wydzielania hormonów powszechny i objawy szczególnie nasilone. Powinno się najpierw iść na odwyk, porządnie się odtruć i potem dopiero powrócić do myśli o małżeństwie."
J.L.Wiśniewski, S@motność w sieci
To przerażające, ale chyba doszłam do wniosku, że nie rozumiem po co ludzie się ze sobą wiążą… Na tyle małżeństw, z iloma miałam styczność, znam tylko jedną parę, która jest ze sobą szczęśliwa. Cała reszta? To osoby z milionem pretensji do siebie nawzajem. To straszne… A jeszcze bardziej dziwi mnie mnie, że to ja stawiam taką tezę: każda rodzina ma w sobie wpisane jakieś cierpienie, z zasady nie ma rodzin szczęśliwych, długo…
Więc po co się ta cała otoczka najważniejszego celu w życiu człowieka i kobiety? Po co ludzie wiążą się ze sobą? By się wzajemnie gnębić? Obrażać, wściekać na siebie? By w dalszej kolejności, taki wrogi obraz świata przedstawiać swym dzieciom? Podobno owocom miłości? A przecież nie powinno się krzywdzić tego, co się kocha.
To choroba – genetyczne programowanie zabawy w szczęście. Szczęścia na świecie nie ma. Jest, odwiedza ludzi czasami, z przypadku, zdarza się że los przymyka oko i obdarowuje chwilami radości. Ale to nie trwa długo. Tzn. zależy jak kto na to patrzy. Bo można cieszyć się życiem i szybko zapominać o tym co złe, a można mieć pretensje do siebie i otocznia, o to że wciąż nas karci.
Ale wybór partnera, z którym się jest do końca, a przynajmniej ze względów formalno-prawnych i papierkowych - do momentu rozwiązania małżeństwa ; to przecież nie jest kwestią przypadku, czy wyliczanki. To decyzja, na którą ludzie się piszą odpowiedzialnie, z przeanalizowaniem wcześniejszych za i przeciw, z rozsądkiem. A mimo to, męczą się później ze sobą, bywają sobą znudzeni, czasami reagują na siebie wręcz „alergią”. To straszne… Przerażające… Może i ludzkie, ale nie odpowiada mi ta norma…
Jestem kobietą, to chyba normalne, że zawsze marzyłam o szczęśliwej rodzinie, kochającym mężu, takim, który będzie mnie szanował i doceniał. O dzieciach, które byłyby czymś najpiękniejszym, co właśnie nam: kobiecie i mężczyźnie, mogło by się przydarzyć. Byłyby nasze, wspólne. To był by rodzina. Tylko, że ten cały obraz właśnie mi się rozmywa…
Koszmar…
Na realia z dzisiaj widzę to wszystko jako horror…
Zmęczona wściekła matka, nienawidząca swego męża, a już w delikatnej tylko skrajności po prostu mająca do niego niestworzone pretensje. O to, że nie pomaga, o to że go nie ma, o to że pije, o to że nie zajmuje się niczym sensownym , o to że nic nie potrafi, o to że…. O wszystko… wszystko jest dobrym powodem do awantury…
Mąż… Mężczyzna, który zmęczony wiecznym krzykiem kobiety i płaczem dzieci, ma już dość tego bagna, w które się wpakował. Ma dość bycia poniżanym i tych wrzasków o wszystko… Największych pretensji o to, że co po w ogóle pojawił, się w Jej życiu. Wszystko spieprzył. Teraz to ona przecież musi harować jak wół, by utrzymać rodzinę. Ona musi! Bo Ona.. Ona.. Ona…
A oboje czasami wracają do myśli sprzed kilku godzin, zanim stanęli przed ołtarzem. „Będziemy idealną rodziną. Bajkową! Nie popełnię żadnego w tych błędów, które znam z własnego życia. Dam jej/mu to wszystko co najlepsze. To będzie piękne życie. Nasze życie … " .
Jak w tym wszystkim odnaleźć czas na miłość, zrozumienie… Chcieć jeszcze się kochać i być ze sobą dlatego, ze ten ktoś obok… JEST, BYŁ, BĘDZIE wyjątkowy. Jest ze mną, bo kocha.
Wiem, że życie jest podobno dokładnie takie, jakim je sami zrealizujemy… Ale chyba zaczynam w to wątpić…